an_con 2004

Status
Not open for further replies.

Kaczor

A Smooth-Skin
<center>an_con 2004</center>

Dzień 1 | 19.09.2004 | Niedziela

Na an_con, czyli imprezę u an_ge wybrałem się razem z Gonzem. Jechaliśmy dość nietypowo, bo z Łodzi do Wrocławia przez Poznań. To była na prawdę długa i nudna podróż. Za oknem pociągu scrollował się cały czas ten sam widok, czyli zielone pola i jakieś domki. Oczywiście czasem byliśmy zaskakiwani przez zupełnie inny widok, jakim był… las. Pośpieszny pociąg w jakieś cztery godziny dowiózł nas do Poznania. Przesiedliśmy się do osobowego wyglądającego jak pancernik. Zostały jeszcze trzy godziny podróży. Na początku było podobnie jak wcześniej, później jednak mało ciekawe widoki za oknem umilała ładna dziewczyna siedząca naprzeciwko. Szybko zasnęła, ale wyglądała słodko :-P.

We Wrocku wpadliśmy na pomysł, że nie będziemy jechać tramwajem do an_ge, bo to przyziemne i mało ciekawe. Troszkę żałowałem tej decyzji w czasie marszu przez miasto (mój skill orientacji wynosi -3 ), ale telefon do endżi wyjaśnił nasze położenie geograficzne (powiedzmy…).
Trochę na około trafiliśmy na Plac Grunwaldzki. Czekali tam na nas Rhotax i an_ge. Poprowadzili do bazy. Oczywiście po drodze nie ominęliśmy sklepu z „prowiantem”. Sprzedawcy byli bardzo mili i w dość prymitywny sposób próbowali nam wcisnąć większą ilość towaru. Jednak jeszcze tym razem im się nie udało.

Mieszkanko an_ge znajdowało się na trzecim piętrze, co jak się okazało, było strasznym koszmarem dla Gonza. Chłopak wysiadał wchodząc na półpiętro, na pierwszym ledwie żył, przy drugim już się niemal czołgał. Kiedy wszyscy już zdejmowali buty w środku, Gonzo wchodził zdyszany. Cóż, wiedziałem, że palenie szkodzi zdrowiu, ale żeby tak bardzo?!

Po paru zamienionych słowach i ogólnym zapoznaniu się (w zasadzie wtedy poznałem jedynie an_ge, bo Gonza i Rhotaxa znałem już wcześniej) usiedliśmy do wspólnego oglądania filmu „Fahrenheit 9/11” Michael’a Moore’a. Niestety głośność w laptopie an_ge troszkę wariowała, dlatego musieliśmy dodać napisy. Specjalnie dla Gonza dobraliśmy dużą czcionkę i zadaliśmy zasadnicze pytanie czy umie czytać. Nie odpowiedział, ale założyliśmy, że umie.
Gdzieś w jednej czwartej filmu dał znać o sobie Asiur (który poza towarzystwem zebranym na an_conie zwany jest Ausirem). Chłopak zagubił się w gąszczu wrocławskich ulic, więc ekipa w składzie Kaczor, Gonzo i Rhotax wyruszyła na ocalenie. W zasadzie Gonzo wyszedł w innym kierunku i nieco wcześniej niż ja z Rho. Miał do załatwienia jakieś ciemne interesy, o których nie chciał się wypowiadać. Spotkaliśmy go jednak po drodze do miejsca, gdzie podobno miał znajdować się Asiur. Trzeba przyznać Gonzowi, że ma ciekawe sposoby wyszukiwania osób – po prostu stanął na środku Placu Grunwaldzkiego i zaczął wołać Ausira jak najgłośniej potrafił. Ja i Rhotax profilaktycznie przeszliśmy na drugą stronę ulicy (żeby za bardzo nie kojarzono nas z tym świrem). Niestety sposoby Gonza zawiodły. Do akcji ruszyły nasze komórki (nie mózgowe – po prostu telefony). Ausir się odnalazł i już mogliśmy spokojnie wracać do bazy (bez Gonza, który wyruszył na swoją „misję”). Oczywistą sprawą jest, że zahaczyliśmy po drodze do wspomnianego wcześniej sklepiku. Tym razem sprzedawcom udało się wcisnąć mi więcej niż początkowo chciałem. Zamiast czterech butelek prowiantu kupiłem sześć :-). Nowo poznany kolega okazał się abstynentem i żywił się Coca Colą i chipsami.
Powróciliśmy do oglądania filmu, jednak już coraz mniej zwracaliśmy uwagę na to co się dzieje na nieco za ciemnym ekranie Bruce’a (czy jakoś tak – nie pamiętam jak an_ge mówiła na swój komp). O wiele ciekawsza była dyskusja o terroryzmie i sytuacji na świecie.
Żeby an_ge nie było smutno samej w kuchni (i żeby nie zjadła wszystkich zrobionych przez siebie tostów) przenieśliśmy się do niej. Wkrótce po tym zjawiło się dwóch reprezentantów Fallout Project – kds i Wiraqcza. Nie wszyscy zajarzyli co to za projekt, ale ja jako boss VDHP nie mogłem sobie pozwolić na taką ignorancję :-P.
Po otworzeniu kolejnych piwek rozpoczęliśmy ciekawą dyskusję (której tematu sobie nie przypominam :-) ).
<center></center>
Na pewno tyczyło się to Fallouta, różnych scenowych projektów oraz innych gier cRPG, tudzież trybów w tychże grach. Rozmowa toczyła się w najlepsze, gdy w drzwiach stanęła kolejna z przedstawicielek płci pięknej: OKey. Niecodzienna sytuacja wynikła podczas przedstawiania się i wyglądało to mniej więcej tak:
- Cześć, Kaczor
- Okey
- kds
- Okey
- Gonzo
- OKey
Fascynujące, nieprawdaż?
Ponieważ OKey należała kiedyś do Brotherhood of Beer, jej oczy zwróciły się ku Rhotaxowi i zajęta była nim (z wzajemnością zresztą).
Kolejnym gościem był Abadon, który wszedł niemal niezauważenie i niemal niezauważenie przypatrywał się naszym dyskusjom. W tym momencie dyskutowaliśmy już chyba o nierealistyczności walki w turach, kiedy wpadł jak burza admin Shamo – Obsydian (zwany w pewnym blogu Mamą). Już się baliśmy, że dostaniemy po banie, ale na szczęście tak się nie stało. Ba! Nawet impreza jeszcze bardziej się rozkręciła. Podajże kds upierał się, że walka z aktywną pauzą jest o wiele lepsza i bardziej realistyczna (dokładnie już nie pamiętam, gdyż krew z mojego organizmu powoli wypierana była już przez płyn zawierający procenty). Większość falloutomaniaków oczywiście zaciekle broniła wyższości tur. Swoje teorie staraliśmy się udowadniać przywołując przykłady różnych RPGów i z tego co pamiętam wspominaliśmy o ToEE, Neverwinter Nights. Jednak później było jeszcze ciekawiej…
Skończyło się nam bowiem piwko (a co to za impreza bez piwa), więc postanowiliśmy wypełnić pełen niebezpieczeństw quest, którym było zlokalizowanie otwartego sklepu i uzupełnienie zapasów. Wszyscy imprezowicze podzielili się na dwie grupy – na tych, którzy zostają w domu (Rhotax and an_ge) oraz resztę. Jako, że w drużynie mieliśmy Obsydiana, kds’a i Wiraqcze oraz OKey (rodowitych Wrocławiaków) z lokalizacją czynnego sklepu nie było większych problemów. Przynajmniej część ekipy nie miała. Ja po prostu szedłem tam gdzie inni (wspominałem już, że mam ujemny współczynnik orientacji w terenie?).
Samego aktu zakupów nie pamiętam, ale z relacji Obsego wywnioskowałem, że na pewno kupiła coś OKey – marchewkowego Kubusia.

Wróciliśmy do bazy, ale cały czas rozważaliśmy dłuższą misję Wrocławo-znawczą. Nie wiem czemu nie wypaliła. Zdaje się, że po wejściu na trzecie piętro wszyscy o tym zapomnieli.

Po powrocie an_ge (już najwyraźniej „zmęczona” Rhotaxem… albo przez Rhotaxa) zaproponowała seans filmowy. Pozostało wybranie filmu. Ja upierałem się byśmy obejrzeli Mad Maxa, ale ktoś (an_ge?) zadecydował, że jednak puścimy Six String Samurai’a. Podobno był to film w klimacie postnuklearnym. Ja osobiście widziałem i zapamiętałem z niego jakieś 5 sekund. Pamiętam też, że nie było chwili, by ktoś nie rzucił jakiegoś komentarza. Było tak od nich głośno, że tego co wydobywa się z głośników w ogóle nie słyszeliśmy… Ba! Nie bardzo słyszałem (może inni słyszeli) to, co mówili ludzie leżący po drugiej stronie dwumetrowego łóżka. Hmmm…. może to dlatego, że już byłem pełen naszego prowiantu i dochodziłem w zasadzie do ekstremum możliwości mojego organizmu. Podobno po drugiej stronie łóżka było całkiem ciekawie. Gonzo wspominał coś o tym, że udało mu sie nawet usiąść pomiędzy nogami OKey - szczęściaż... Cała ta zabawa skończyla się na przerwaniu seansu i rozpoczęciu przeszukiwania dysku twardego laptopa an_ge. Ciekawe tam były rzeczy, ale najciekawsze wydało nam się zdjęcie pewnego kwiatuszka na bardzo interesującym tle (chyba to był kwiatek… nie wiem - skupiałem się głównie na tle - an_ge powiedziała mi później, że to był motylek <hmm, okazuje się, że to nie był jednak motylek... wszystko pomieszałem - tak czy siak, to mało istotne>). Owe zdjęcie oczywiście wylądowało na tapecie (a później nawet na wygaszaczu ekranu).

Po tych zdarzeniach ludzie powoli zaczęli opuszczać bazę i udawali się w bliżej nieokreślonych kierunkach. Jakoś w tym okresie wielką odwagą wykazał się Gonzo. Jako The Chosen One wyruszył na samotną misję – miał kupić coś taniego do smarowania, potocznie zwanego masłem.

Na polu bitwy, to jest w domu an_ge, zostaliśmy ja, Ausir, an_ge, Rhotax (który już chyba od dawna spał) oraz ludzie z Fallout Project – kds i Wiraqcza. Nie mam zielonego pojęcia o czym wtedy gadaliśmy, ale po pewnym czasie wrócił Gonzo z chyba najdroższym z możliwych, stu procentowym masłem. Chwalił się, że poznał większą część Wrocławia. Po niedługim czasie odprowadziliśmy Wiraqcze na przystanek i wróciliśmy do HQ. Później tłumaczyliśmy przez jakieś 2 godziny Gonzowi, że budowanie w czasie rzeczywistym domków w MMORPGach nie jest takie proste jak się wydaje. an_ge gdzieś w połowie tłumaczeń poszła się kąpać, ale byliśmy na tyle zajęci rozmową, że nie podglądaliśmy jej :-P. Gdy wróciła, Gonzo próbował w potajemny sposób przekazać jej, by nakłoniła nas do pójścia lulu. Ona nawet nie próbowała. Po prostu w pewnym momencie wyszła. Gonzo zdążył jeszcze popsuć kanapę, na której siedział i także nas opóścił.
Później tylko odprowadziliśmy kawałek kds’a i poszliśmy spać. Tak oto skończył się dzień pierwszy. Było około w pół do piątej.
<center> </center>

Dzień 2 | 20.09.2004 | Poniedziałek

Następnego ranka (coś około 10) obudził mnie Ausir, który robił bardzo dużo hałasu jak na tak drobnego gościa. Udawałem, że śpię, bo myślałem, że długo nie będzie robił rumotu Bóg wie czym, ale jak Gonzo zaczął go opierdzielać, to zebrałem się w sobie i powolutku wstałem z łóżka. Nie miałem siły się ruszać (mylnie powiązałem to z wcześniejszą popijawą, a prawda była dużo bardziej przyziemna – po prostu byłem strasznie głodny). Ledwo doczłapałem się do kuchni. Niestety braki w chlebaku zmusiły mnie do wyjścia na zewnątrz. Po drobnych zakupach i przekąszeniu czegoś na świeżym powietrzu wstąpiły we mnie siły i już normalnie mogłem funkcjonować.
Odprowadziłem jeszcze Ausira na przystanek (właśnie wracał do domu) i wróciłem HQ. (Mała podpowiedź – nie mieszajcie pasztetu z Pepsi. Nie daje to najlepszych rezultatów.).

Wstał Rho i an_ge… Porozmawialiśmy sobie o poprzednium dniu, zjedliśmy śniadanko, napstrykalismy kilka zdjęć. Humory nam dopisywały. Część z nas rozpoczęła dzień od piwka:
a część wolała wypić coś bez procentów (choć najwyraźniej nie chciała się do tego przyznawać:

Trzoszkę nam się nudziło, więc w ruch poszedł aparat:

Zachciało nam się robić także zdjęcia artystyczne. Oto nasze największe dzieło - martwa natura:

Zabawa aparatem okazała się dośc pechowa. Niestety wpadł on w ręce Gonza i od tego momentu zaczął szwankować :/ .
Tak czy inaczej, jeszcze tylko podsumowaliśmy poprzednią noc i padła propozycja wyruszenia na wycieczkę. Ciekawy wydał się nam zlokalizowany przez Rhotaxa kompleks (który teoretycznie powinien się znajdować w założonym przez nas miejscu – mieliśmy nieco nieaktualne mapy). Uzbrojeni w ogromną chęć eksploracji (co prawda nie wszyscy byli w tę chęć uzbrojeni – niektórzy woleliby usiąść w cieniu i wypić piwko) i trochę kasy ruszyliśmy na podbój Wrocławia.
Po zauważeniu sklepu z prowiantem, Rho i Gonzo przedarli się przez rzekę samochodów i kupili to co trzeba. Po krótkiej podróży znaleźliśmy godne miejsce by odciążyć plecak Gonza. Usiedliśmy sobie na jakimś zrujnowanym budynku z transformatorami i przy browarach opowiadaliśmy sobie różne historie związane z przeczytanymi książkami i obejrzanymi filmami. Przyglądaliśmy się także temu, jak an_ge nabija na wykałaczki biedne, żelkowe misie marki Haribo. Nad jednym takim misiem znęcała się chyba z pół godziny… żelkożerca jeden.

Ruszyliśmy dalej… Poszukując baterii do aparatu natrafiliśmy na ciekawie wyglądający mur i dobrze się zapowiadający teren za nim. Rhotax i Gonzo postanowili nieco wybadać teren. Mieliśmy więc z an_ge troszkę czasu, by porozmawiać o Trinity, z czego oczywiście skorzystaliśmy. Mocno zajęci rozmową nie zauważyliśmy nadjeżdżającego tramwaju i mogło dojść do niespodziewanej tragedii (strata dla projektu byłaby ogromna jako, że w jednym miejscu znajdował się szef i scenarzystka), ale na szczęście w porę zeszliśmy z torów (tak, zapomniałem wspomnieć, że staliśmy na torach)…

Wrócili zwiadowcy. Z ich relacji wynikało, ze teren za murem może być całkiem ciekawy, toteż niewiele myśląc zaczęliśmy szukać miejsca, w którym nikt z ekipy nie będzie miał problemów z przedostaniem się na drugą stronę. Oczywiście priorytetem dla nas była ochrona cennego pakunku, który cały czas miał przy sobie Gonzo (co prawda nieco lżejszego niż na początku wymarszu).
Uwaga teraz zacznę pisać bez sensu, więc nie mówcie, że nie ostrzegałem:
Rozpoczęła się najciekawsza część naszej misji zwiadowczej. Musieliśmy przedostać się do tajnej fabryki wroga i dokonać infiltracji. Nie było to łatwe, gdyż teren ją okalający był wyjątkowo nieprzyjazny i trzeba było użyć specjalnych umiejętności, by przedrzeć się przez zastępy zwalonych drzew, krzaków, chwastów i śmieci każdego rodzaju. Wyglądało to niemal jak puszcza… puszcza z pułapkami zastawionymi na nieproszonych gości. Nie obyło się bez wypadków i nawet próby zabójstwa – an_ge ponoć przypadkowo zepchnęła Rhotaxa z przewróconego drzewa i chłopak musiał przetestować sprężystość swojego hmm… siedzenia. W pewnym momencie poczuliśmy, że jest już po nas. Jednak cała grupa wykazała się wyjątkową męskością, szybkością reakcji oraz solidarnością. Oczywiście prowodyrem całej sytuacji był Gonzo, który zaczął spadać z dość niebezpiecznie ułożonych (a w zasadzie rzuconych), betonowych płyt. Na szczęście w porę go złapaliśmy, lecz o mały włos nie polecieliśmy razem z nim. Jednak siła całej grupy była większa niż siła przyciągania ( :-P ) i udało nam się wyjść z tego cało. Gonzo zrobił wtedy tylko potężny szpagat (nie wiem czy przy tej akcji nie ucierpiała jedna z najcenniejszych części jego ciała – nie zagłębiałem się w to [komentarz. G0nz0: NIE UCIERPIAŁA!!!]) i na tym skończył się strach. Wróciliśmy do szyku bojowego (znaczy się gęsiego) i ruszyliśmy dalej. Powoli wydostawaliśmy się z puszczy. Do naszych uszu dobiegały strasznie głośne serie dźwięków… wróg nie próżnował i prowadził zmasowany ostrzał pozycji aliantów. Tak nam się przynajmniej wtedy wydawało (tak wiem, teraz myślicie, że inteligencję też mam ujemną, a już na pewno nie równo pod sufitem). Było to jednak mylne skojarzenie (jakieś zboczenie, czy co?) – po prostu – wróg wyburzał jakieś silosy. Nie wiadomo co w nich przechowywano, ale sądząc po późniejszej eksploracji fabryki, musiały to być jakieś chemikalia (ach ta wyobraźnia). Ponieważ buldożery znajdowały się blisko nas, musieliśmy kucając przedostać się na tereny fabryki. Nasza jednostka była szkolona do takich zadań, więc nie mieliśmy żadnych problemów z bezszelestnym dostaniem się pod fabryczne mury. Wystarczyło jeszcze odszukać dogodne miejsce do wejścia na tereny zakładu. Komandor Rhotax odważnie wskoczył przez okno, ale nie był to najlepszy wybór, bo wpadł po kolana do jakiegoś pyłu. Bardzo ciężko się z niego wychodziło, nie wspominając już o tym jak się po tym wyjściu wyglądało. Nauczona doświadczeniem dowódcy, reszta ekipy weszła (w połowie zamurowanym) wejściem głównym.
Najgorsza część misji była już za nami. Teraz wystarczyło wykombinować co w tej fabryce wytwarzano lub przetwarzano. Nieodzownym elementem takiego kombinowania było przeszukanie całego wnętrza budynku. Nadal trzeba było na siebie uważać, gdyż podłoga była częściowo zawalona, a w wielu miejscach można było natknąć się na dość duże dziury. Nieuważny krok mógł skończyć się śmiercią lub w najlepszym przypadku poważnym kalectwem, gdyż jedno piętro miało kilka do kilkunastu metrów wysokości.
Po konstrukcji i rozkładzie pomieszczeń na poszczególnych piętrach wywnioskowaliśmy, że na pewno coś tam przetapiano, bo na najniżej znajdowały się ogromne piece, a z ich głębi strzelały w górę potężne kominy (obecnie w większości zawalone). Eksploracja kolejnych poziomów utwierdziła nas w tym przekonaniu. Weszliśmy na dach i ukrywając się przed wzrokiem strażników, urządziliśmy sobie mały piknik. Trzeba przyznać, że okolica była bardzo klimatyczna. Znajdowaliśmy się na terenie jakiegoś większego kompleksu przemysłowego. Obok fabryki/huty, w której akurat się znajdowaliśmy stały jeszcze przynajmniej trzy częściowo zawalone zakłady, a całość obrazu dopełniała płynąca nieopodal Odra. Postanowiliśmy przedostać się także do widzianych z góry fabryk. Po drodze zostawiliśmy po sobie nalepki reklamujące B.O.B. z naszymi podpisami.
Ponieważ owe fabryki znajdowały się w bliskiej odległości od budynku, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowaliśmy i do tego nie były obserwowane przez przeciwnika, pozwoliliśmy sobie na przemarsz drogą. Szybko dostaliśmy się do wnętrza kolejnego zakładu (tym razem wybraliśmy drzwi). Nie było tu już tak klimatycznie jak w poprzedniej fabryce, ale za to czekała na nas masa przeróżnych zeszytów, książek, sprzętu i tabliczek do przejrzenia i ewentualnego skonfiskowania. Wybór był naprawdę ogromny i można było spotkać publikacje pamiętające lata sześćdziesiąte (poprzedniego wieku oczywiście), jak i gazety sprzed kilku lat (widać nie byliśmy tu pierwsi). Trudno było się zdecydować, ale mając na uwadze szybko kończące się miejsce w plecaku zabraliśmy szczegółowe plany kompleksu, kilka książek i tabliczki. W ogromnej sali, w której znaleźliśmy przedpotopową słuchawkę do telefonu, zaskoczył nas szarżujący lis. Co ciekawe wszedł przez okno (a byliśmy chyba na wysokim, pierwszym piętrze). Najwyraźniej przestraszył się Rhotaxa, bo zaczął uciekać, a gdy na swej drodze ujrzał jeszcze Gonza, to zupełnie spanikował i po krótkiej chwili zniknął w tym samym oknie, przez które dostał się do sali. Ciekawy Special Encounter, nieprawdaż?.
Po wyjściu z fabryki udaliśmy się na zasłużony odpoczynek połączony z konsumpcją ostatnich zapasów. Najlepszym miejscem nadającym się do tego celu był brzeg rzeki, tuż za ogrodzeniem kompleksu. Popijając piwko przerabialiśmy an_ge na Pocahontas wplatając jej we włosy trzcinę i inne znalezione roślinki. Wyglądała bardzo ciekawie. Szkoda, że nie widzieliście miny strażnika, który od jakiegoś czasu się na nas patrzył. Chyba był bardzo zaskoczony, bo zadawał głupie pytania typu: „Skąd się tutaj wzięliście?”. Hmm, jest takie przysłowie: „Głupie pytanie, to głupia odpowiedź”, toteż w jego myśl Rhotax odpowiedział: „Spadliśmy z nieba.”. Strażnik zaczął straszyć nas policją, ale my za bardzo się tego nie obawialiśmy (jako, że byliśmy poza terenem fabryki). Wszelkie jego rozkazy opuszczenia terenu raczej nie skutkowały, ale w końcu daliśmy sobie spokój, bo ileż można się kłócić z grubym strażnikiem zadającym głupkowate pytania (zresztą wciąż te same). Ponieważ nie chcieliśmy złamać prawa przechodząc przez teren kompleksu, postanowiliśmy przejść wzdłuż muru, tuż przy rzece. Teren był dużo bardziej przyjazny niż „puszcza”, przez którą na początku się przebijaliśmy, ale zaskoczyła nas nieco siatka wchodząca z brzegu wprost do wody. Jednak i z tym problemem łatwo sobie poradziliśmy. Po krótkim przemarszu doszliśmy wreszcie do normalnej, asfaltowej drogi i mijając jakieś browary zmierzaliśmy do bazy.

Maszerując spotkaliśmy jeszcze kumpla Rhotaxa i razem udaliśmy się do sklepu, by kupić składniki na ustaloną w czasie drogi kolację. Potrzebowaliśmy dużej ilości ziemniaków, ketchup’u oraz oleju. Pewnie już się domyślacie co chcieliśmy zrobić… - dużo frytek.
Po drodze zdrowo się uśmialiśmy. Jak zwykle dostawcą wrażeń był Gonzo, który tym razem nie zauważył OGROMNIASTEGO słupa i po prostu walnął w niego :).
Zaraz po wejściu do domu an_ge zagoniła nas do obierania ziemniaków. Sama zaś zajęła się ich krojeniem. A było co kroić:

Rho szukał w tym czasie czegoś, czym moglibyśmy wyławiać frytki z oleju. Tarka wydała się najbardziej odpowiednia.
W zasadzie ogromna ilość ziemniaków przekonała nas (mnie i Gonaza), że nie warto wyjeżdżać tego dnia. Poprosiliśmy an_ge o nocleg na jeszcze jedną noc. Chyba tylko z uprzejmości, nie odmówiła.
Obierając, wybierając i konsumując frytki rozmawialiśmy o różnych pierdołach, w międzyczasie słuchając jeszcze zespołu Everlast (niektóre utwory są całkiem niezłe, trzeba to przyznać). Kiedy słońce zachodziło już za horyzont postanowiliśmy obejrzeć film. Nasz wybór padł na „Resident Evil 2”. Gdzieś w jednej trzeciej filmu odwiedził nas jeszcze Radriel – kolejny z członków BoBa. Oczywiście poszliśmy z nim do sklepu, by uzupełnić zapasy browarów i powróciliśmy do oglądania filmu. To co działo się na ekranie na pewno było bardzo ciekawe. Jednak nie było nam dane tego oglądać, gdyż wyświetlacz laptopa an_ge był nieco za bardzo przyciemniony, a że akcja Residenta działa się głównie w nocy, toteż musieliśmy skupić się na doznaniach słuchowych. I tak było fajnie (nie obyło się bez stosownych komentarzy). Jeśli chodzi o sam film, to zwykła siekanka – taki kolejny Matrix – dalekie skoki, nadprzyrodzone moce, dużo kopaniny, wymijania pocisków i takich tam bajerów. Podsumowując: film przedstawiający zdolności ludzi od efektów specjalnych (praktycznie zero fabuły).
Na kolejnym seansie mieliśmy obejrzeć „Zakładnika” (jeszcze wtedy nie wiedziałem, że dopiero zamierzają go grać w kinach). Niestety nie wytrwaliśmy do końca. Nie mówię, że film był nudny, ale po prostu byliśmy za bardzo zmęczeni, by siedzieć do późnych godzin. No może przynajmniej większość z nas. Ja tam sobie oglądałem dalej (wszyscy inni poszli spać), ale także nie dotarłem do końca. Gdzieś pod koniec filmu zacząłem śnić finałowe sceny :P

Dzień 3 | 21.09.2004 | Wtorek

Obudziłem się jako pierwszy. Ponieważ nie miałem co robić, a do sklepu nie chciało mi się iść, więc postanowiłem obejrzeć do końca „Zakładnika”. Szybko ustaliłem, który moment filmu jeszcze oglądałem i kontynuowałem śledzenie akcji… Trzeba przyznać, że było dość ciekawie, chociaż bez problemów można przewidzieć rozwój wydarzeń. Jak na dłoni widać, że ten obraz powstał w Hollywood. Jedni będą uznawać ten fakt za plus, inni wręcz przeciwnie. Ja osobiście wolę filmy noszące znamiona kina europejskiego.
Ponieważ an_ge jest scenarzystką w Trinity, więc postanowiłem przejrzeć co ona trzyma na komputerze odnośnie tegoż projektu. Jakoś w tym czasie obudził się Gonzo, który po krótkim czasie zaczął zerkać mi przez ramię i czytać to, co pisałem odnośnie jednej z lokacji (akurat notowałem uwagi odnośnie tekstu, którego nie zdążyłem przeczytać w domu). Ciężko mi było przyzwyczaić się do klawiatury laptopa an_ge (jakiś dziwny rozkład klawiszy), ale jakoś dałem radę. Po skończeniu komentowania do kompa dosiadł się Gonzo i rozpoczął przeszukiwanie zasobów twardziela. Okazało się, że an_ge ma sporo danych na temat różnych projektów. Posiada chyba dobre znajomości, bo na jej komputerze można znaleźć nigdzie nie publikowane zasoby (oczywiście nie mówię, że wcześniej ich nie widziałem, ale jest to ciekawe, że ona też ma do nich dostęp). Niestety nie chciała mi wyznać jakim sposobem zdobyła te dane (i tak się jakoś dowiem).
Kiedy Rho i andzia (jak nazywał ją Gonzo) wreszcie wstali, zaczeliśmy dokańczać oglądanie „Zakładnika”. Ponieważ ja przed chwilą skończyłem, więc niestety nie miałem co robić. Zmuszony byłem powtórzyć seans. an_ge w tym czasie skupiła się na zszywaniu swoich spodni (Miała fajną dziurę na pupie. Pierwszy zauważył ją Gonzo – na ciekawe miejsca chłopak się patrzy :) ). Później znów odwiedził nas Radriel i wyruszyliśmy w drogę. Według jego doniesień, gdzieś w lesie, nieopodal rzeki miał znajdować się bunkier. Rhotax oczywiście nie mógł przepuścić takiej okazji, więc postanowiliśmy się tam udać. Niestety, na miejscu okazało się, że nie jest to żaden budynek ochronny, a jedynie jakiś stary, zapomniany przez świat amfiteatr. Nie przeszkadzało to nam jednak w zrobieniu fajnych zdjęć (niestety aparat po spotkaniu z Gonzem nie nadawał się już do skutecznego użytku, więc fotki zmuszeni byliśmy robić aparatem w telefonie komórkowym – nie są najlepszej jakości).

Nieopodal odkryliśmy jeszcze małe ruiny, więc i tam trochę popstrykaliśmy.

Wracając jeszcze do amfiteatru, w środku znajdowało się nie do końca wygasłe ognisko. Ten fakt skrzętnie wykorzystał Gonzo (który nie bez przyczyny, na FlachKonie u Kazula kilka lat wcześniej zyskał przydomek FlameMaster) – jego celem stało się przywrócenie płomieni. Radriel szybko poszedł jego krokiem i współpracując, bez problemu dopięli swego. Mogliśmy się troszkę ogrzać… Na koniec uwieczniliśmy w pamięci telefonu wyratowanego z dna butelki po piwie szerszenia, ugasiliśmy ognisko i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu an_ge.

Znów mieliśmy ochotę na frytki…

Ponieważ pociąg mój i Gonza odjeżdżał jakieś półtorej godziny po powrocie do bazy, więc szybko zaczęliśmy obierać ziemniaki i przygotowywać wyżerkę. Niestety tak się tym zajęliśmy, że przegapiliśmy właściwą godzinę. Następny pociąg za 2 godziny. Rozmowy, rozmowy, rozmowy… i znów przegapiliśmy pociąg. Kolejny – późno w nocy. No to co robimy – idziemy do fabryki napstrykać zdjęć. Właśnie zaczęło robić się ciemno, więc wycieczka zapowiadała się ciekawie. Po dotarciu na miejsce ustaliliśmy, że musimy zachowywać się naprawdę chicho, bo tym razem strażnik na pewno bardziej przykłada się do pilnowania terenu. Istniało także prawdopodobieństwo (ale głupie, polskie stwierdzenie – przecież prawdopodobieństwo zawsze istnieje… czasem jest tylko zerowe :-P ), że mogą się niespodziewanie pojawić jeszcze jakieś psy (czego za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć – uciekać przed grubym, nieporadnym strażnikiem to jedno, a przed psem… hmm, sami wiecie o co mi chodzi). Jak wspomniałem było już dość ciemno, ale nadal można było dostrzec gdzie się idzie. Tym razem wyczuliliśmy nasze zmysły dużo bardziej niż poprzednio. O wypadek naprawdę było łatwo. Na szczęście skradając się (i idąc zupełnie inną droga niż wcześniej) dotarliśmy do celu. Niestety zdjęcia nie wyszły tak jak chcieliśmy, a chcieliśmy, żeby wyszły jakkolwiek (ale coś było na nich widać).
Zostało nam jedynie zorganizowanie niezapomnianego pikniku na szczycie fabryki (głównym daniem było piwo, of course). Radriel, Rho and an_ge wspominali sobie imprezy BoBowe, a my z Gonzem uważnie słuchaliśmy. Coraz bardziej rosła nam ochota na przyłączenie się do bractwa.
W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno, więc postanowiliśmy, że już chyba najwyższa pora by wracać do domu. Powrót okazał się dużo trudniejszy niż dojście do fabryki. Oczywiście zapomnieliśmy zabrać latarkę (wcześniej zawsze ją mieliśmy) – drogę rozświetlały nam wyświetlacze telefonów komórkowych (moja komórka jak na złość, zaraz na starcie zużyła resztki zapasów energetycznych na Li-Ionowej baterii). Cóż, musiałem iść blisko grupy, by się nie zgubić (po raz kolejny przypominam – moja orientacja w terenie = -3 ). Przedzieranie się przez knieje jeszcze nigdy nie było tak trudne. Gonzo doznał uszczerbku na zdrowiu (chociaż dużo bardziej ucierpiały jego spodnie), ale jakoś dotarliśmy w bezpieczne miejsce. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o jednostkę wojskową, a przynajmniej bramę do tejże jednostki i zrobiliśmy sobie kolejne zdjęcie, które niestety nie wyszło. Tym razem wybraliśmy tramwaj jako nasz środek lokomocji do HQ. W czasie podróży zostaliśmy zaskoczeni przez jakiegoś „przemiłego” żula. Rhotax musiał wyjąć nóż… bo koleś prosił nas o otworzenie piwa.

Po dotarciu na miejsce (Gonzo oczywiście doczłapał się ostatni) rozpoczęliśmy przygotowania do powrotu pociągiem do domu. Co prawda do naszej podróży zostało jeszcze kilka godzin, ale Rhotax nie miał tak dużo czasu, więc dało się odczuć małą krzątaninę przy plecakach.
Poniważ były to nasze ostatnie chwile spędzone w takim składzie, więc nadeszła najlepsza pora na rozdzielenie i sfotografowanie naszych łupów, które zdobyliśmy poprzedniego dnia:

Około godziny 23 odprowadziliśmy Rho na przystanek i wróciliśmy, by obejrzeć kolejny film. Nie mam pojęcia jak się nazywa, ale trzeba przyznać, że był całkiem ciekawy (może nie dla an_ge, która oglądała go nie po raz pierwszy i po prostu przysypiała). Potem krótkie pożegnanie i drałowanie przez miasto na dworzec. Zdałem się na zmysł orientacji Gonza i tym razem okazało się, że był to trafny wybór (zresztą innego nie miałem, bo nie kursowały już żadne tramwaje).

Na szczęście nie było zbyt wielu podróżnych, więc bez problemu znaleźliśmy pusty przedział. Gonzo niemal natychmiast poszedł spać. Ja prawie przez całą drogę nie zmrużyłem oka. Wspominałem to, co zdarzyło się przez ostatnie dni i już w myślach układałem zdania do tego sprawozdania. Kiedy już dotarłem do domu i zabrałem się za jego pisanie, niczego nie pamiętałem, ale przynajmniej tak bardzo się nie nudziłem w czasie podróży (w końcu jechaliśmy jakieś 5 godzin).


W podsumowaniu napiszę to co pisze każdy, kto był na imprezie. Było zajebiście i liczę na jak najszybsza powtórkę. Poznałem kilku ciekawych ludzi. Wśród nich znajduje się oczywiście an_ge, o której do tej pory bardzo dużo słyszałem, ale nie miałem jakoś okazji widzieć jej na żywo.

<center>an_ge – wielkie dzięki za imprezę!!!</center>

an_ge po przeczytaniu powyższego tekstu doszła do wniosku, że w rzeczywistości było o wiele śmieszniej niż to wynika z tego co napisałem. Potwierdzam jej zdanie. Było naprawdę fantastycznie i cieszę się bardzo, że podjąłem tę trudną decyzję i pojechałem na an_con 2004. Zreszta wystarczy spojrzec na to zdjecie:
- czy nadal uważacie, że nie było ciekawie? ;-)

PS: Kilka zdarzeń mogłem nieco źle umiejscowić w czasie, ale dla ludzi, którzy nie byli na an_conie nie ma to najmniejszego znaczenia. Cóż, pamięć ludzka nie jest doskonała (a już na pewno taka nie jest moja pamięć).

PPS: Wszystkie zdjęcia znajdziecie pod adresem: http://vdhp.nma-fallout.com/misc/wrocek/


Pozdrawiaja was: Gonzo (Weapon of Mass Destruction), Kaczor (Szefciu :P ), Radriel, an_ge (Andzia) oraz Rhotax:
<center>

</center>
 
Status
Not open for further replies.
Back
Top